Wygodny samochód
terenowy zabrał nas i parę amerykańskich turystów z Sepilok i powiózł wgłąb
dżungli. Przez chwile byłam zachwycona mijanymi widokami, aż zorientowałam się,
że są one podejrzanie monotonne. To nie był las, tylko ciągnące się kilometrami
plantacje palm. Trudno było dostrzec w nich objawy jakiegokolwiek życia, a
przecież dżungla powinna od owego życia kipieć.
Po trzech
godzinach dojechaliśmy do mostu w budowie, pieszo przeszłyśmy przerzuconą nad
wąwozem kładkę i wreszcie dotarłyśmy do położonego nad brzegiem rzeki ośrodka.
Wokół domków biegały całe stada niewielkich małp, nie zwracając najmniejszej
uwagi na turystów i zachowując się bezecnie ;-)
Po chwili, ubrane
w kapoki, płynęłyśmy wąską łodzią motorową w górę rzeki, bo podobno widziano
tam słonie. I rzeczywiście, niemal tuż za rogiem w nadrzecznych zaroślach
baraszkowało całe stado karłowatych słoni. Od czasu do czasu jakiś rozbrykany
maluch usiłował wpaść do wody, ktoś starszy natychmiast łapał go za ogon i
odciągał w bezpieczne miejsce. Popłakałam się ze wzruszenia – od dzieciństwa
chciałam zobaczyć słonie w naturze i proszę bardzo, oto są!
W końcu słonie
odeszły wgłąb lasu zająć się swoimi słoniowymi sprawami, a my popłynęliśmy
dalej. Na zwieszających się nad rzeką konarach wylegiwały się warany,
najwyraźniej czekając na chwilę nieuwagi śmigających po gałęziach małp. Dżungla
na obu brzegach pełna była tajemniczych odgłosów i kipiała życiem. Wpłynęliśmy
w zarośla mangrowe w poszukiwaniu krokodyli. Nie udało nam się żadnego
wypatrzyć, za to wpadliśmy na tubylców.
Nasz przewodnik
zaproponował, żebyśmy wrócili do wioski, bo podobno słonie się tam właśnie
przeniosły. Już z daleka dobiegały nas trzaski i mlaskanie – to słonie jadły
zarośla bambusowe na kolację. Przyłączyliśmy się do małej flotylli łodzi z
lokalnymi rodzinami i usiłowaliśmy wypatrzyć buszujące na brzegu zwierzaki. Powoli
zapadał zmrok. Znad otaczających nas dziewiczych lasów unosiły się gęste opary.
Muezzin ze znajdującego się we wsi meczetu zaczął śpiewnie wzywać wiernych na
modlitwę. Poczułam, że to jeden z tych magicznych wieczorów, dla których warto
żyć.
Gęsta ciemność
zapadła prawie natychmiast. Zjedliśmy kolację na werandzie, starając się unikać
krążących nad nami monstrualnych rozmiarów robali zwabionych światłem lamp. Ok
21:00 każdy z wycieczkowiczów dostał kalosze, latarkę i wyruszyliśmy na spacer
po dżungli. Błoto sięgało powyżej kostek, otoczył nas gąszcz splątanych lian i
gałęzi, tajemnicze niebezpieczeństwo czaiło się tuż za granicą ciemności. Moja
koleżanka wyglądała na absolutnie uszczęśliwioną. Najwyraźniej zauważyła
jednak, że jestem blada jak ściana, bo położyła mi rękę na ramieniu i
wyszeptała „No dalej, dasz radę, przytrzymam ci te liany.” I rzeczywiście,
jakoś poszło. Nagle, wśród tej czarnej, splątanej dziczy, na gałęzi tuż nad
naszymi głowami zobaczyłyśmy malutkiego, niebieskiego ptaszka, śpiącego słodko.
Najwyraźniej nie taka ta dżungla straszna.
O wschodzie
słońca wyruszyłyśmy na kolejną wycieczkę w górę rzeki w poszukiwaniu krokodyli.
I tym razem się nie pojawiły. Świat był cichy i uśpiony. Zjadłyśmy więc
śniadanie i pojechałyśmy łapać autobus do Kota Kinabalu, ale to już temat na
następną opowieść.
English version Kinabatangan River
English version Kinabatangan River
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz