poniedziałek, 29 grudnia 2014

Borneo - Kinabatangan River

Kocham naturę – rozgrzane słońcem sosnowe lasy, łagodne stoki Sudetów, łąki pełne kwiatów. Koleżanka, z którą wybrałam się na Borneo ma jednak do natury podejście nieco bardziej ekstremalne, kręci ją pierwotna dżungla, dziesięciocentymetrowe pijawki i krokodyle. Jako, że dla mnie była to lekka przesada, musiałyśmy pójść na kompromis. Jego wynikiem była dwudniowa wycieczka nad rzekę Kinabatangan z zakwaterowaniem w zbudowanych na palach domkach kempingowych.

Wygodny samochód terenowy zabrał nas i parę amerykańskich turystów z Sepilok i powiózł wgłąb dżungli. Przez chwile byłam zachwycona mijanymi widokami, aż zorientowałam się, że są one podejrzanie monotonne. To nie był las, tylko ciągnące się kilometrami plantacje palm. Trudno było dostrzec w nich objawy jakiegokolwiek życia, a przecież dżungla powinna od owego życia kipieć.

Po trzech godzinach dojechaliśmy do mostu w budowie, pieszo przeszłyśmy przerzuconą nad wąwozem kładkę i wreszcie dotarłyśmy do położonego nad brzegiem rzeki ośrodka. Wokół domków biegały całe stada niewielkich małp, nie zwracając najmniejszej uwagi na turystów i zachowując się bezecnie ;-)

Po chwili, ubrane w kapoki, płynęłyśmy wąską łodzią motorową w górę rzeki, bo podobno widziano tam słonie. I rzeczywiście, niemal tuż za rogiem w nadrzecznych zaroślach baraszkowało całe stado karłowatych słoni. Od czasu do czasu jakiś rozbrykany maluch usiłował wpaść do wody, ktoś starszy natychmiast łapał go za ogon i odciągał w bezpieczne miejsce. Popłakałam się ze wzruszenia – od dzieciństwa chciałam zobaczyć słonie w naturze i proszę bardzo, oto są!

W końcu słonie odeszły wgłąb lasu zająć się swoimi słoniowymi sprawami, a my popłynęliśmy dalej. Na zwieszających się nad rzeką konarach wylegiwały się warany, najwyraźniej czekając na chwilę nieuwagi śmigających po gałęziach małp. Dżungla na obu brzegach pełna była tajemniczych odgłosów i kipiała życiem. Wpłynęliśmy w zarośla mangrowe w poszukiwaniu krokodyli. Nie udało nam się żadnego wypatrzyć, za to wpadliśmy na tubylców.

Nasz przewodnik zaproponował, żebyśmy wrócili do wioski, bo podobno słonie się tam właśnie przeniosły. Już z daleka dobiegały nas trzaski i mlaskanie – to słonie jadły zarośla bambusowe na kolację. Przyłączyliśmy się do małej flotylli łodzi z lokalnymi rodzinami i usiłowaliśmy wypatrzyć buszujące na brzegu zwierzaki. Powoli zapadał zmrok. Znad otaczających nas dziewiczych lasów unosiły się gęste opary. Muezzin ze znajdującego się we wsi meczetu zaczął śpiewnie wzywać wiernych na modlitwę. Poczułam, że to jeden z tych magicznych wieczorów, dla których warto żyć.

Gęsta ciemność zapadła prawie natychmiast. Zjedliśmy kolację na werandzie, starając się unikać krążących nad nami monstrualnych rozmiarów robali zwabionych światłem lamp. Ok 21:00 każdy z wycieczkowiczów dostał kalosze, latarkę i wyruszyliśmy na spacer po dżungli. Błoto sięgało powyżej kostek, otoczył nas gąszcz splątanych lian i gałęzi, tajemnicze niebezpieczeństwo czaiło się tuż za granicą ciemności. Moja koleżanka wyglądała na absolutnie uszczęśliwioną. Najwyraźniej zauważyła jednak, że jestem blada jak ściana, bo położyła mi rękę na ramieniu i wyszeptała „No dalej, dasz radę, przytrzymam ci te liany.” I rzeczywiście, jakoś poszło. Nagle, wśród tej czarnej, splątanej dziczy, na gałęzi tuż nad naszymi głowami zobaczyłyśmy malutkiego, niebieskiego ptaszka, śpiącego słodko. Najwyraźniej nie taka ta dżungla straszna.

O wschodzie słońca wyruszyłyśmy na kolejną wycieczkę w górę rzeki w poszukiwaniu krokodyli. I tym razem się nie pojawiły. Świat był cichy i uśpiony. Zjadłyśmy więc śniadanie i pojechałyśmy łapać autobus do Kota Kinabalu, ale to już temat na następną opowieść.

English version Kinabatangan River

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz