czwartek, 13 listopada 2014

Cotswolds idealne na weekend


Ciepły wrzesień zapraszał do długich spacerów po polach i lasach i serce rwało mi się za miasto, udało nam się wziąć wolny czwartek i piątek, postanowiliśmy więc wyskoczyć na cztery dni do Cotswolds. Ta część Anglii, leżąca tylko 1,5 godziny pociągiem od stolicy, słynie z urokliwych wiosek i miasteczek i malowniczych pieszych tras. Uznaliśmy, że będzie idealna na długi weekend.


Zarezerwowaliśmy pierwszą noc w schronisku młodzieżowym w Stow on the Wold, kupiliśmy bilety na pociąg, postanowiliśmy niczego nie planować, iść na żywioł i poczuć ducha przygody w samym centrum cywilizacji.


Zamierzaliśmy wyruszyć w czwartek wczesnym rankiem, jednak przygoda i żywioł zaczęły maczać palce w naszej wyprawie od samego początku. W czwartek bowiem zapowiedział nam się z wizytą hydraulik. Oczywiście nie mógł pojawić się w żaden inny dzień, ani o innej porze niż pomiędzy 11:00 a 12:00. O 13:00 w dalszym ciągu go nie było. Po niezliczonych telefonach do hydraulika i agencji mieszkaniowej o 13:30 zostawiliśmy klucze w tejże agencji na wypadek gdyby kapryśny hydraulik się zjawił, złapaliśmy plecaki i wsiedliśmy do pociągu do centrum Londynu. Na stacji Victoria sprintem dopadliśmy metra, dwie przesiadki i udało nam się zdążyć na stację Paddington 10 minut przed odjazdem pociągu do Moreton in Marsh.


Cieszyliśmy się, że będziemy w Cotswolds na późny lunch. Niestety przedwcześnie. Okazało się bowiem, że z powodu problemów z sygnalizacją mnóstwo pociągów zostało odwołanych, nasz też. Wsiedliśmy więc w pociąg do Reading, ściśnięci jak śledzie w beczce staliśmy w wagonie restauracyjnym w tłumie podobnych ofiar niespodziewanej awarii brytyjskich kolei. Tuż obok blond Amerykanka w wieku średnim udawała kompletną idiotkę, wyjątkowo głośno i zapewne w jej mniemaniu uroczo, domagając się jakiegoś ruchu w kierunku miejsc siedzących. Na szczęście została spacyfikowana przez dwóch biznesmenów, którzy zajęli ją rozmową na temat dziwnych obyczajów panujących w UK.


W Reading okazało się, że pociągi do Moreton nadal nie jeżdżą, poradzono nam, byśmy pojechali do Oxfordu. Tam odczekaliśmy godzinę na kolejny spóźniony pociąg i po 18:00 wreszcie udało nam się dotrzeć do Cotswolds.


Moreton in Marsh, całkiem spore miasteczko, zrobiło na nas dobre wrażenie, dając przedsmak przyszłych atrakcji. Niestety dobre wrażenie prysło, kiedy zorientowaliśmy się, że najbliższy autobus do Stow on the Wold odjeżdża w piątek rano. Cóż było robić, miały być piesze wakacje – będą piesze wakacje. Na wypadek przyjazdu do Moreton w okolicy południa mieliśmy zaplanowaną malowniczą trasę wijącą się wśród pól, ale z racji późnej pory ruszyliśmy wzdłóż głównej szosy w stronę Stow. Po pierwsze było to o połowę krócej, po drugie miałam cichą nadzieję, że nas ktoś podwiezie i nie będziemy plątać się po nocy.


Już po pierwszym kilometrze usłyszałam zwalniający samochód, siedząca za kierownicą kobieta otworzyła okno i nakrzyczała na nas, że idziemy niewłaściwą stroną drogi, po czym odjechała nie czekając na odpowiedź. Stopa nie złapaliśmy, dotarliśmy do Stow w zapadającym zmierzchu i zostaliśmy natychmiast zauroczeni ryneczkiem obudowanym domkami w ciepłym, miodowym kolorze i zachodzącym nad kościołem słońcem. Warto było wdychać spaliny przez 8 kilometrów, żeby tu dotrzeć.  


Zameldowaliśmy się w schronisku, zostawiliśmy plecaki i wyruszyliśmy na poszukiwanie kolacji. Ryneczek i okoliczne uliczki pełne były pubów i restauracji, jedna wyglądająca bardziej zachęcająco od drugiej, jednak o tanim posiłku nie ma co marzyć. Miejsce jest wybitnie turystyczne, poza tym okoliczni farmerzy, sądząc po samochodach, również do biednych nie należą. 


W końcu znaleźliśmy stolik w bardzo sympatycznym pubie The Queens Head, zapchanym do granic możliwości i podającym, jak się okazało, naprawdę smaczne posiłki i wyjątkowo dobre, lekkie, lokalne ale.


Bardzo lubię angielskie schroniska, są zwykle czyste, wygodne, ceny mają znośne i spotyka się w nich ciekawych ludzi. Niestety jedyne schronisko w całym Cotswolds mieściło się w ślicznym, starym domu, który skrzypiał niemiłosiernie. Skrzypiały schody, podłoga, sufit i łóżka, więc budziłam się za każdym razem, kiedy ktoś przechodził, czy wiercił się w łóżku i noc należała do średnio udanych.


Solidne, angielskie śniadanie postawiło mnie jednak na nogi. Stwierdziliśmy, że bardzo nam się w okolica podoba, zostajemy na dłużej, w pierwszej kolejności należy się więc zająć znalezieniem noclegu. W schronisku nie było miejsc na piątkową noc, spakowaliśmy plecaki i poszliśmy do informacji turystycznej dowiedzieć się o jakiś tani hotel. Rezydująca tam starsza pani zrobiła zafrasowaną minę. Nic wolnego na weekend nie ma w całej okolicy, wszystko już dawno zajęte.


Nie zdążyliśmy się zmartwić, bo w tym momencie w rozmowę wtrąciła się inna starsza pani, która wraz z koleżanką oglądała przewodniki. Podobno pełno wolnych miejsc jest w Chipping Campden, pani mieszka w tamtej okolicy i widziała na własne oczy. Chipping Campden jest zaś przepiekne i możemy pochodzić sobie w tamtej okolicy, co ona z całego serca doradza.



Do Chipping Campden było nam jednak za daleko, co nasza znajoma zbyła stwierdzeniem, że nie ma sprawy, podwiezie nas do Moreton in Marsh, a stamtąd to już tylko mały spacerek. Podjeliśmy byłyskawiczną decyzję i po pięciu minutach pakowaliśmy się do samochodu razem ze starszą panią i jej amerykańską koleżanką. Pani oznajmiła nam, że musi tylko pokazać jedno miejsce koleżance i za pół godzinki bedziemy w Moreton.


Jedno miejsce okazało się przepięknym dworem z XVII wieku, niedawno przejętym przez National Trust. Podobno rodzina bogatych budowniczych dworu powoli ubożała i nie robiła w nim żadnych remontów, nie było tam elektryczności, ostatnia właścicielka wciąż żyła jak jej przodkowie. Chastleton House razem ze swoim kościółkiem i ogrodem wyglądał magicznie, niestety był zamknięty. Stwierdziliśmy, że koniecznie musimy tam któregoś dnia wrócić, zostaliśmy zawiezieni do Moreton, poinstruowani gdzie iść i co oglądać, pożegnaliśmy się i ruszyliśmy w dalszą drogę.


Ścieżka wiła się wśród pól, z lewej omijała Bourton on the Hill, z prawej Arboretum i Batsford. Oba miejsca podobno warte odwiedzenia, niestety lecieliśmy naprzód zaniepokojeni, że zjawimy się w Chipping za późno i nie znajdziemy noclegu. Kilka kilometrów dalej, po przebrnięciu przez las, parę pól i kilkanaście płotów dotarliśmy do Blockley. Kolejna urocza wioska położona nad rzeczką, na zboczu góry, posiadała bardzo zachęcający wiejski sklep z kawiarnią, której nie mogliśmy ominąć. Pokrzepieni herbatą i koktajlem truskawkowym, po obejrzeniu wyrobów lokalnych artystów, poszliśmy zwiedzić kościół, nawiązaliśmy bliską znajomość z wyjątkowo radosnym psem rasy spaniel angielski, wpisaliśmy się do książki wyzyt tuż pod panem z Nowej Zelandii, który szukał przodków na przykościlelnym cmentarzu i wyruszyliśmy w dalszą drogę.


Przez następne dwa kilometry szliśmy asfaltem, co nam się niezbyt podobało, więc czym prędzej skręcilśmy w pierwszą dziką ścieżkę. Ścieżka wiodła przez pola pełne... bażantów. Zdawało mi się, że to ptak mało popularny, a tu proszę, dziesiątki, jeśli nie setki ich uciekały przede mną. Zostałam poinformowana, że rolnicy dokarmiają bażanty na skraju pól, żeby później na nie polować i że to odwieczna, angielska tradycja. 


Zajęta obserwacją bażantów przestałam zwracać uwagę na szlak i po kilkunastu minutach wylądowaliśmy zagubieni na środku ścierniska. Na szczęście zagubienie nie trwało długo. Po dłuższej chwili przedzierania się przez ochydne, porośnięte bluszczem zarośla, znaleźliśmy się na właściwej drodze, dotarliśmy do wioski Broad Campden, o rzut kamieniem od naszego punktu docelowego.


Tu niestety wypuściłam z rąk mapę, posłuchałam sugestii pójścia w lewo i już po chwili dziarsko kroczyliśmy przez łąkę porośniętą wyjątkowo bujną i zieloną trawą. Niebo rozpościerało się nad nami upajająco błękitne, zarośla zaczynały mienić się wszystkimi kolorami tęczy, trawa rosła iście szmaragdowa, jednym słowem raj na ziemii. Nawet płot z tabliczką „Uwaga, na polu znajduje się byk” nie był w stanie zepsuć mi humoru, zwłaszcza, że byka na pewno nie było w zasięgu wzroku.


Łąka była nieco podmokła, ale dawało się iść, a widoki, ach te widoki. Szliśmy więc dzielnie, w końcu jednak spojrzałam na mapę i stwierdziłam, że już dawno powinniśmy dojść do miasteczka, a tu nic go nawet nie zapowiada. Kolejny rzut oka na mapę i porównanie jej z okolicą upewniły mnie, że idziemy w przeciwnym kierunku.


Powrotna przeprawa przez szmaragdową łąkę zakończyła się utopieniem prawego buta w bagienku i ubłoceniem się po kolana. Na szczęście but został uratowany, byk się nie pojawił, szlak został odnaleziony i po pół godzinie, ubłoceni, spoceni i nieco przemoknięci, bo zaczęło nagle padać, znaleźliśmy się w biurze informacji turystycznej w Chipping Campden.


Pracujący tam Anglik w średnim wieku znalazł nam nocleg w prywatnym hoteliku Bed and Breakfast „Catbrook”. Hotelik okazał się być prowadzony przez niemiecką frau lat około 50-ciu, lśnił czystością i miał wszędzie karteczki z informacjami czego nie należy robić. Jedną z zabronionych rzeczy było zrobienie przepierki, a ta własnie bardzo by nam się przydała, ale cóż, nie to nie. 


Przebraliśmy się w ostatnie czyste rzeczy, postanawiając kupić nazajutrz nowe koszulki i wyruszyliśmy na poszukiwanie kolacji. Po trzykrotnym przemierzeniu gółwnej ulicy miasteczka przyjęliśmy do wiadomości, że pubów tam nie ma i będziemy musieli zjeść coś w restauracji. Postaraliśmy się wybrać najmniej snobistyczną i wyglądającą najbardziej przyjaźnie i całkiem nieźle nam się udalo. Usiedliśmy w pobliżu pary amerykańskich turystów z okolic Denver, z którymi natychmiast wdaliśmy się w rozmowę o resortach narciarskich w Colorado.


Zastanawiająca była liczba amerykańskich turystów w Cotswolds, spotykaliśmy ich na każdym kroku, razem z autobusami pełnymi Japończyków uzbrojonych w nieodłączne aparaty fotograficzne.


Posileni ciepłą kolacją i nieodzowną szklaneczką lokalnego ale (tym razem nie trafiliśmy najlepiej – było okropnie kwaśne!) resztę wieczoru spędziliśmy podziwiając architekturę, zwłaszcza XVII-wieczną halę targową w centrum, przepiękny kościół, w którym akurat ćwiczyli nowi dzwonnicy oraz bramę, jedyną pozostałość z ogromnego dworu, spalonego w czasie wojny domowej.


Wstyd się przyznać, ale już o 21:00 zasneliśmy snem sprawiedliwego w wykrochmalonej pościeli naszej niemieckiej gospodyni.


Rankiem, po spożyciu kolejnej solidnej porcji bekonu, jajek sadzonych, fasolki, pieczarek, pomidorów, ziemniaków i tostów i pożegnaniu się z właścicielką hotelu, pobiegliśmy złapać autobus z powrotem do Moreton in Marsh i nastepny do Bourton on the Water.



Puste Bourton, z zamknietymi sklepami, bez tłumu turystów, skąpane w porannym słońcu wyglądało zachwycająco. Zanim jednak zajeliśmy się podziwianiem uroków miasteczka, poszliśmy do biura informacji turystycznej w poszukiwaniu noclegu. Tym razem nieszczególnie miła pani poinformowała nas,  że wszystko zajete, a już w cenie ok. 60 funtów to na pewno nic nie znajdziemy. Jeśli wydamy 80 funtów, to może jest jakaś niewielka szansa.


Zadzwoniliśmy do schroniska w Stowe i okazało się, że wolne łóżka znajdą się bez problemu, postanowiliśmy więc zaoszczędzić i spędzić jeszcze jedną noc w skrzypiącym domu. 

Przez środek Bourton płynie dość szeroka, płytka rzeka z mnóstwem malowniczych mostków, wokół której koncentruje się całe życie. W porannej ciszy wygladała magicznie, niestety miasteczko powoli zaczynało wypełniać się turystami i być coraz mniej atrakcyjnie, poszliśmy więc zobaczyć muzeum motoryzacji i zabawek. Rewelacja! Muzeum pełne było samochodów z lat 20-30-40-50, wyglądających, jakby dopiero co wyskoczyli z nich młodzieńcy biegnący na lekcję tenisa, emeryci udali się na wieczorne przedstawienie do opery, a zakachana para wybierała się na piknik. Zabawki były równie interesujące, a już szczególnie polecam dziwaczne ustrojstwo do pływania.



Z Bourton on the Water nieśpiesznie udaliśmy się do wioski o wdziecznej nazwie Lower Slaughter (Dolna Rzeźnia) i kolejnej Upper Slaughter (Górna Rzeźnia). Wioski, wbrew swoim nazwom (nawiasem mówiąc bardzo chciałabym poznać ich etymologię) są uosobieniami spokoju, malowniczo położone nad leniwie wijącą się rzeczką, grzały miodowego koloru domki i ogrody w ciepłym, wrześniowym słońcu. W każdej z nich znajdował się obrzydliwie drogi hotel, uroczy kościółek, w Lower Slaughter można wpaść na popołudniową herbatkę do starego myłyna, w Upper Slaughter mają przepiekny, kamienny dwór, niestety własność prywatna i nie można go zwiedzać.



Przez łąki, pola, farmy i sioła wróciliśmy do Stow on the Wold i poszliśmy na późny obiad do poznanego wcześniej pubu. Obiad i szklaneczka ale nie zawodły naszych oczekiwań, przy okazji mogliśmy podsłuchać trochę ciekawostek z życia lokalnej społeczności. Przy stoliku obok siedziały trzy dziewczyny i chłopak mniej więcej w naszym wieku i wszyscy rozmawiali o koniach. Najwyraźniej jazda konna i polowanie na bażanty było codziennością w okolicy.


W schronisku okazało się, że  dzielę pokój z Włoszką studiującą prawo w Londynie i trzema Angielkami w średnim wieku. Bałam się trochę, że z paniami nie da się spać, bo były bardzo rozmowne i rozbawione, przy tym licytowały się, która głośniej chrapie, ale nie, spały przykładnie (chrapała najgłośniej ta w łóżku pode mną). Za to miła, włoska koleżanka postanowiła sobie poczytać książkę do pierwszej w nocy!


W niedzielny poranek po raz trzeci zjedliśmy pełne, angielskie śniadanie, które z jakiegoś powodu nie smakowało już tak dobrze jak jeszcze dwa dni temu i poszliśmy przez łąki, pola i urokliwe wioski w stronę stacji kolejowej w Kingham. Za Lower Oddington wstąpilismy na chwilę do stojącego przy drodze kościółka, który okazał się wyjątkowy, tak pod względem architektury jak dekoracji. Całą jedną ścianę miał pokrytą średniowiecznymi freskami! Freski z każdej strony obfotografowywał żwawy staruszek, z którym po chwili wdałam się w rozmowę.

Staruszek był emerytowanym chemikiem o rozległych zainteresowaniach i zaawansowanym słowotoku. Jednym z jego hobby były zdjęcia starych kościołów, w tym celu co weekend jeździł po okolicy. Od słowa do słowa staruszek zaproponował nam podwiezienie do kolejnego kościółka. Potem chciał nas zabrać dalej i ewentualnie odwieźć na stację, najwyraźniej bardzo brakowało mu towarzystwa. Niestety nie chcieliśmy spędzić dnia w samochodzie, pożegnaliśmy się grzecznie i czym prędzej zwialiśmy od gadatliwego staruszka na ciche pola.


Po paru godzinach wędrówki dotarliśmy do Bledington, akurat na lunch w lokalnym pubie. Kiedy jednak zobaczyliśmy zaparkowane przed nim samochody przeraziliśmy się, że może nas nie być stać na posiłek w tym miejscu. Pod pubem stały bowiem niemal same Porshe, Land Rovery czy nowiutkie Audi. Nic to, zebralismy się na odwagę, zamówiliśmy lunch i siedząc przed pubem przyglądaliśmy się miejscowemu życiu. Z jednego z aut właśnie wysiadał przystojny chłopak lat ok. 25, ubrany w sprane dżinsy i rozciągnięta bluzę. Głośno rozmawiał przez telefon z kimś usiłującym kupić od niego sto kaczek. Ludzie ze lśniących samochodów wydawali się wyluzowani, bezpretensjonalni i przyjaźni. Zupełnie inaczej niż w Londynie. Może codzienny kontakt z naturą sprawia, że nie zaprzątają sobie głowy bzdurami typu najmodniejszy fason niemożliwych do chodzenia szpilek?


Trudno nam było opuścić ten sielski kawałek świata, ale cóż, wszystko co dobre, szybko się kończy. W pociągu do Londynu obiecałam sobie, że kiedyś tam na pewno wrócę.http://www.the-cotswolds.org/

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz