środa, 12 listopada 2014

Październik w południowej Francji

Cztery dziewczyny, cztery pomysły na urlop oraz jeden mały samochód, czyli tydzień w Langwedocji-Roussilion.

Do Beziers doleciałyśmy bez przygód. Lotnisko tutejsze jest malutkie i senne, najwyraźniej ląduje tu zaledwie kilka samolotów dziennie. Pomimo drugiej połowy października pogoda była ciepła i przyjemnie śródziemnomorska.

Wpakowałyśmy torby do bagażnika wynajętego Opla Corsy, kilka minut poświęciłam na zaznajomienie się z samochodem i przestawienie z ruchu lewostronnego na prawostronny i wyruszyłyśmy na poszukiwanie pierwszego noclegu. Zarezewowałyśmy wszystko wcześniej przez internet, planowałysmy bowiem raczej relaksujące wakacje, niż spontaniczną przygodę.

Opuściłam parking kiedując się jak zwykle głównie zmysłem orientacji i nie czekając aż koleżanka upora się z mapą. Walka z ogromną, dwustronną mapą trwała dość długo, niemalże straciłam przy tym oko, mapa przykryła połowę wnętrza samochodu, w końcu jednak dała się złożyć, usłyszałam, że dobrze jadę i tak trzymać.

Do hotelu dotarłyśmy już po pół godzinie spokojnej jazdy. Wyglądało na to, że jest to jedyny hotel w nadmorskim kurorcie Marseillan Plage, który to kurort składał się ze sporej ilości wakacyjnych domów, apartamentów, kampingów, pięknej, szerokiej, piaszczystej plaży, nadmorskiego deptaka i dwóch ulic pełnych barów i restauracji.

Zostawiłyśmy bagaże w naszym 4-osobowym pokoju i wyruszyłyśmy na poszukiwanie kolacji. Kurort po sezonie wydawał się zupełnie wymarły, a większość okien była dosłownie zabita deskami. W końcu natknęłyśmy się na otwartą piekarnię i sklep z winem, gdzie czym prędzej nabyłyśmy 3-litrowy baniaczek lokalnego trunku. Dźwigając cenny baniaczek i uporczywie przemierzając wymarłe ulice natknęłyśmy się w końcu na kilka czynnych restauracji. Wybrałyśmy jedną z dość tandetnym wystrojem, za to bardzo sympatycznym właścicielem i smacznymi daniami z ryb.

Rano udało nam się znaleźć otwarty sklep, nabyłyśmy nieco produktów spożywczych, zjadłyśmy śniadanie na balkonie z widokiem na morze i wyruszyłysmy na 5-kilometrowy spacer do Marseillan. Marseillan okazało się spokojnym, staroświeckim miasteczkiem z niewielkim portem, otoczonym restauracjami. Usiadłyśmy w Brasserie O Soleil, nie zamierzałam nic jeść, ale kiedy zobaczyłam zupę rybną zamówioną przez moją koleżankę stwierdziłam, że muszę tego spróbować. Zupa była gęsta, pachnąca, podana z tartym serem, grzankami i tajemniczym sosem, niczym nie przypominała zup rybnych, z którymi miałam nieszczęście się wcześniej zetknąć. Była pyszna i sycąca.

Najedzone zwiedziłyśmy miasteczko – dość ładne, ale nie wyróżniające się niczym szczególnym – i wyruszyłyśmy w drogę powrotną. Od rana mocno wiało i wiatr wzmagał się z każdą godzina, w nocy miałyśmy prawdziwy sztorm. Rano samochód był dosłownie zasypany piachem i zużyłam kilka butelek wody, żeby choć okna doprowadzić do porządku. W planach miałyśmy całodniową wycieczkę do Pont du Gard i Nimes oraz powrót na nocleg do Narbonne.

Wygodną autostradą dojechałyśmy do Pont du Gard tuż przed południem i spotkała nas niemiła niespodzianka – most był zamknięty z powodu powodzi, podobnie jak wszystkie dojazdy w pobliże rzeki Gardon. W zamian polecono nam odwiedzenie średniowiecznej wioski Castillon-du-Gard.

Położona na szczycie wzgórza wioska okazała sie wyjątkowo urokliwa, z tarasów roztaczał się przepiękny widok na cichą, zieloną okolicę i oddalony o kilka kilometrów starożytny akwedukt, a jedyna otwarta kafejka Les Jarres serwowała smaczne desery. Serdecznie polecam.

Nimes nie zrobiło na mnie wielkiego wrażenia. Ładne miasto, lecz jedno z wielu podobnych w południowej Europie. Zwiedziłyśmy rzymską arenę, gdzie, muszę przyznać, bardzo poszerzyłam swoją wiedzę o igrzyskach i gladiatorach. Obejrzałyśmy interesujący film historyczny w świątyni Ateny, weszłyśmy na wieżę, by zerknąć na panoramę miasta i trzeba było wracać do samochodu.

Choć odgrażałam się, że nie prowadze po ciemku, to noc zastała nas na autostradzie w połowie drogi do Narbonne. Okazało się, że nie mogę włączyć świateł. Po przekręceniu, wciśnięciu i pociągnięciu wszystkich znajdujących się przy kierownicy wichajstrów, zjechałam na pobocze i zrobiłam przegląd pozostałych pokręteł. W końcu włącznik świateł znalazł się poniżej deski rozdzielczej, a wygodna autostrada doprowadziła nas do Narbonne jak po sznurku.

Narbonne, całkiem spore miasto, nie posiadało żadnego widocznego nocnego życia i znalezienie otwartej restauracji o 22:00 graniczyło z cudem. W końcu usiadłysmy w lokalu tuż obok monumentalnego, średniowiecznego ratusza, górującego nad placykiem, w centrum którego widać było pozostałości rzymskiej drogi. Zamówione sałatki smakowały rewelacyjnie.

Rano miejskie uliczki tętniły życiem, kawiarnie i sklepy pełne były klientów, śniadanie jak zwykle smaczne. Miłośnicy świeżych produktów spożywczych koniecznie powinni odwiedzić przepiękną, XIX-wieczną halę targową „Les Halles”, a po zakupach wypić kieliszek lokalnego wina w jednym z kilku znajdujących się tam barów. Warto też zajrzeć do ukrytej za ratuszem strzelistej katedry.

Popołudnie spędziłyśmy w oddalonym o ok. 15km od Narbonne byłym opactwie cysterskim Sainte-Marie de Fontfroide. Choć cały obiekt jest odrestaurowany i dobrze utrzymany, to jak dla mnie brakowało mu ducha, tego szczególnego charakteru, który mają miejsca zamieszkałe i używane, jak chociażby podobne opactwo w Prowansji (Notre-Dame de Sénanque), gdzie wciąż żyją i pracują zakonnicy.

Na kolację usiadłysmy w znajdującej się nad kanałem niedużej restauracji Les Barques. Zamówłam naleśnika z szynką i serem oraz karafkę lokalnego wina. Stwierdziłysmy, że jedzenie jest tak dobre, że warto spróbować też czegoś słodkiego, czyli kolejnego naleśnika tym razem z dżemem brzoskwiniowym. Oficjalnie oświadczam, że był to najsmaczniejszy naleśnik w moim życiu.

Na ostatnie trzy noce pojechałyśmy do Carcassonne. Doskonale zachowane/odrestaurowane średniowieczne miasto robi ogromne wreżenie, zwłaszcza wieczorem, wspaniale oświetlone. Niestety trzeba się liczyć z faktem, że jest to miejsce bardzo, ale to bardzo turystyczne. Pod koniec października nie było tam dzikich tłumów, ale pusto też nie było. Sklepy i restauracje nastawiona na turystów, ceny wyśrubowane, a jedzenie bardzo przeciętne, zwłaszcza w porównaniu z tym, co serwowano nam poprzednio.

W znajdującym się tuż za główną bramą biurze informacji turystycznej zarezerwowałyśmy zwiedzanie miasta z przewodnikiem. Godzinna wycieczka w
języku angielskim wyrusza codziennie o 13:00 i warto się na nią wybrać. Trasa kończyła się w katedrze, gdzie rezydowało 4 chórzystów z Moskwy. Panowie śpiewali tak, że dreszcze przechodziły. Wracałam tam kilka razy o różnych porach dnia i zawsze udało mi się usłyszeć kilka pieśni.

Czwartek postanowiłysmy spedzic na łonie natury – wybrałysmy się na kolejną całodniową wycieczke, tym razem w Góry Czarne. Przez kilka godzin wlokłam się po serpentynach z prędkością 30 km na godzinę, a koleżanki co chwila prosiły, żebym zwolniła. Warto jednak było, bo rozciągające się ze szczytów malownicze widoki wynagradzały stres. Na pierwszy postój zatrzymałyśmy się w niewielkim miasteczku Saint-Pons-de-Thomières. Górujący nad centrum wielki, szary i pusty kościół sprawiał raczej przygnębiające wrażenie, podobnie jak cała miejscowość. Czym prędzej pojechałyśmy dalej.

Kolejny przystanek zrobiłyśmy w Olargues. Średniowieczna wioska nad rzeką spiętą „diabelskim” mostem była o wiele ładniejsza, jednak wydawała się zupełnie wymarła. Może trafiłyśmy na sjestę? Pospacerowałyśmy wąskimi uliczkami, wspięłyśmy się do znajdujących się na szczycie góry pozostałości fortu, zrobiłyśmy kilka zdjęć i pojechałyśmy do ostatniego punktu naszej podróży, zachwalanej w przewodnikach wioski Roquebrun z nadzieją na lunch.

Niestety tu także wszystko było zamknięte. Do dziś nie wiemy, czy to z powodu sjesty, czy też restauracje działają tylko w sezonie turystycznym? Wioska nie zrobiła na nas wielkiego wrażenia i głodne wróciłyśmy do Carcassonne.

Ostatni dzień we Francji przeznaczyłam na odpoczynek, włóczenie się po mieście i nasiąkanie klimatem odwiecznych uliczek. Usiadłam na tarasie restauracji, której nazwę litościwie pominę i zamówiłam sałatkę. Bardziej zajmowały mnie roztaczające się dookoła widoki na miasto, zamek i rzekę niż to, co miałam na talerzu. Kiedy wreszcie spojrzałam w dół, spotkałam pełen wyrzutu wzrok pełznącego po liściu sałaty ślimaka. Udało mi się nie zacząć wrzeszczeć, sałatka wróciła do kuchni, a ja dostałam naleśnika w ramach przeprosin. Cóż – trafiło mi się trochę emocji i darmowy lunch.

Popołudnie spędziłam leniwie żeglując stateczkiem wycieczkowym po kanale du Midi. Zbudowany w XVII wieku kanał łączy Atlantyk z Morzem Śródziemnym. Kiedyś ważna droga transportowa, dziś służy głównie turystom.

Jak się okazało miałyśmy wyjątkowe szczęście, bo naszego ostatniego wieczora we Francji trafiłysmy  na Fete du Vin. Rynek zapełnił się kramami oferującymi wyroby lokalnych winiarni oraz rozmaite przekąski, a na scenie prezentowały się zespoły muzyczne. Wieczór spędziłyśmy więc tańcząc na rynku w tłumie obywateli Carcassonne, próbując rozmaitych gatunków rose oraz naleśników z dżemem winnym. Ten ostatni wynalazek kuchni francuskiej wyjątkowo przypadł nam do gustu i każda z nas zabrała do domu kilka słoiczków.


Południowa Francja okazała się bardzo miłym i niedrogim miejscem na spędzenie jesiennych wakacji. Za bilety lotnicze z Londynu do Beziers, noclegi i wynajęcie samochodu zapłaciłysmy poniżej 300 funtów od osoby (ok. 1500 zł). Stołując się częściowo w restauracjach, częściowo same robiąc kanapki wydawałysmy ok. 20 funtów dziennie. Pogoda była wciąż ciepła i słoneczna, a ludzie przyjaźni, zwłaszcza kiedy odkrywali, że jesteśmy Polkami. No i to francusie jedzenie... po prostu niebo w gębie!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz