Cztery dziewczyny,
cztery pomysły na urlop oraz jeden mały samochód, czyli tydzień w
Langwedocji-Roussilion.
Do Beziers
doleciałyśmy bez przygód. Lotnisko tutejsze jest malutkie i senne, najwyraźniej
ląduje tu zaledwie kilka samolotów dziennie. Pomimo drugiej połowy października
pogoda była ciepła i przyjemnie śródziemnomorska.
Wpakowałyśmy
torby do bagażnika wynajętego Opla Corsy, kilka minut poświęciłam na
zaznajomienie się z samochodem i przestawienie z ruchu lewostronnego na
prawostronny i wyruszyłyśmy na poszukiwanie pierwszego noclegu. Zarezewowałyśmy
wszystko wcześniej przez internet, planowałysmy bowiem raczej relaksujące
wakacje, niż spontaniczną przygodę.
Opuściłam parking
kiedując się jak zwykle głównie zmysłem orientacji i nie czekając aż koleżanka
upora się z mapą. Walka z ogromną, dwustronną mapą trwała dość długo, niemalże
straciłam przy tym oko, mapa przykryła połowę wnętrza samochodu, w końcu jednak
dała się złożyć, usłyszałam, że dobrze jadę i tak trzymać.
Do hotelu
dotarłyśmy już po pół godzinie spokojnej jazdy. Wyglądało na to, że jest to
jedyny hotel w nadmorskim kurorcie Marseillan Plage, który to kurort składał
się ze sporej ilości wakacyjnych domów, apartamentów, kampingów, pięknej,
szerokiej, piaszczystej plaży, nadmorskiego deptaka i dwóch ulic pełnych barów
i restauracji.
Zostawiłyśmy
bagaże w naszym 4-osobowym pokoju i wyruszyłyśmy na poszukiwanie kolacji. Kurort
po sezonie wydawał się zupełnie wymarły, a większość okien była dosłownie
zabita deskami. W końcu natknęłyśmy się na otwartą piekarnię i sklep z winem,
gdzie czym prędzej nabyłyśmy 3-litrowy baniaczek lokalnego trunku. Dźwigając
cenny baniaczek i uporczywie przemierzając wymarłe ulice natknęłyśmy się w końcu
na kilka czynnych restauracji. Wybrałyśmy jedną z dość tandetnym wystrojem, za
to bardzo sympatycznym właścicielem i smacznymi daniami z ryb.
Rano udało nam
się znaleźć otwarty sklep, nabyłyśmy nieco produktów spożywczych, zjadłyśmy
śniadanie na balkonie z widokiem na morze i wyruszyłysmy na 5-kilometrowy
spacer do Marseillan. Marseillan okazało się spokojnym, staroświeckim
miasteczkiem z niewielkim portem, otoczonym restauracjami. Usiadłyśmy w
Brasserie O Soleil, nie zamierzałam nic jeść, ale kiedy zobaczyłam zupę rybną
zamówioną przez moją koleżankę stwierdziłam, że muszę tego spróbować. Zupa była
gęsta, pachnąca, podana z tartym serem, grzankami i tajemniczym sosem, niczym
nie przypominała zup rybnych, z którymi miałam nieszczęście się wcześniej
zetknąć. Była pyszna i sycąca.
Najedzone
zwiedziłyśmy miasteczko – dość ładne, ale nie wyróżniające się niczym
szczególnym – i wyruszyłyśmy w drogę powrotną. Od rana mocno wiało i wiatr
wzmagał się z każdą godzina, w nocy miałyśmy prawdziwy sztorm. Rano samochód
był dosłownie zasypany piachem i zużyłam kilka butelek wody, żeby choć okna
doprowadzić do porządku. W planach miałyśmy całodniową wycieczkę do Pont du
Gard i Nimes oraz powrót na nocleg do Narbonne.
Wygodną
autostradą dojechałyśmy do Pont du Gard tuż przed południem i spotkała nas
niemiła niespodzianka – most był zamknięty z powodu powodzi, podobnie jak wszystkie
dojazdy w pobliże rzeki Gardon. W zamian polecono nam odwiedzenie
średniowiecznej wioski Castillon-du-Gard.
Położona na
szczycie wzgórza wioska okazała sie wyjątkowo urokliwa, z tarasów roztaczał się
przepiękny widok na cichą, zieloną okolicę i oddalony o kilka kilometrów starożytny
akwedukt, a jedyna otwarta kafejka Les Jarres serwowała smaczne desery.
Serdecznie polecam.
Nimes nie zrobiło
na mnie wielkiego wrażenia. Ładne miasto, lecz jedno z wielu podobnych w
południowej Europie. Zwiedziłyśmy rzymską arenę, gdzie, muszę przyznać, bardzo
poszerzyłam swoją wiedzę o igrzyskach i gladiatorach. Obejrzałyśmy interesujący
film historyczny w świątyni Ateny, weszłyśmy na wieżę, by zerknąć na panoramę
miasta i trzeba było wracać do samochodu.
Choć odgrażałam
się, że nie prowadze po ciemku, to noc zastała nas na autostradzie w połowie
drogi do Narbonne. Okazało się, że nie mogę włączyć świateł. Po przekręceniu,
wciśnięciu i pociągnięciu wszystkich znajdujących się przy kierownicy
wichajstrów, zjechałam na pobocze i zrobiłam przegląd pozostałych pokręteł. W
końcu włącznik świateł znalazł się poniżej deski rozdzielczej, a wygodna
autostrada doprowadziła nas do Narbonne jak po sznurku.
Narbonne, całkiem
spore miasto, nie posiadało żadnego widocznego nocnego życia i znalezienie
otwartej restauracji o 22:00 graniczyło z cudem. W końcu usiadłysmy w lokalu
tuż obok monumentalnego, średniowiecznego ratusza, górującego nad placykiem, w
centrum którego widać było pozostałości rzymskiej drogi. Zamówione sałatki
smakowały rewelacyjnie.
Rano miejskie
uliczki tętniły życiem, kawiarnie i sklepy pełne były klientów, śniadanie jak
zwykle smaczne. Miłośnicy świeżych produktów spożywczych koniecznie powinni
odwiedzić przepiękną, XIX-wieczną halę targową „Les Halles”, a po zakupach
wypić kieliszek lokalnego wina w jednym z kilku znajdujących się tam barów. Warto
też zajrzeć do ukrytej za ratuszem strzelistej katedry.
Popołudnie
spędziłyśmy w oddalonym o ok. 15km od Narbonne byłym opactwie cysterskim Sainte-Marie
de Fontfroide. Choć cały obiekt jest odrestaurowany i dobrze utrzymany, to jak
dla mnie brakowało mu ducha, tego szczególnego charakteru, który mają miejsca
zamieszkałe i używane, jak chociażby podobne opactwo w Prowansji (Notre-Dame de
Sénanque), gdzie wciąż żyją i pracują zakonnicy.
Na kolację
usiadłysmy w znajdującej się nad kanałem niedużej restauracji Les Barques.
Zamówłam naleśnika z szynką i serem oraz karafkę lokalnego wina.
Stwierdziłysmy, że jedzenie jest tak dobre, że warto spróbować też czegoś
słodkiego, czyli kolejnego naleśnika tym razem z dżemem brzoskwiniowym.
Oficjalnie oświadczam, że był to najsmaczniejszy naleśnik w moim życiu.
Na ostatnie trzy
noce pojechałyśmy do Carcassonne. Doskonale zachowane/odrestaurowane
średniowieczne miasto robi ogromne wreżenie, zwłaszcza wieczorem, wspaniale
oświetlone. Niestety trzeba się liczyć z faktem, że jest to miejsce bardzo, ale
to bardzo turystyczne. Pod koniec października nie było tam dzikich tłumów, ale
pusto też nie było. Sklepy i restauracje nastawiona na turystów, ceny
wyśrubowane, a jedzenie bardzo przeciętne, zwłaszcza w porównaniu z tym, co
serwowano nam poprzednio.
W znajdującym się
tuż za główną bramą biurze informacji turystycznej zarezerwowałyśmy zwiedzanie
miasta z przewodnikiem. Godzinna wycieczka w
języku angielskim wyrusza
codziennie o 13:00 i warto się na nią wybrać. Trasa kończyła się w katedrze,
gdzie rezydowało 4 chórzystów z Moskwy. Panowie śpiewali tak, że dreszcze
przechodziły. Wracałam tam kilka razy o różnych porach dnia i zawsze udało mi
się usłyszeć kilka pieśni.
Czwartek
postanowiłysmy spedzic na łonie natury – wybrałysmy się na kolejną całodniową
wycieczke, tym razem w Góry Czarne. Przez kilka godzin wlokłam się po
serpentynach z prędkością 30 km na godzinę, a koleżanki co chwila prosiły,
żebym zwolniła. Warto jednak było, bo rozciągające się ze szczytów malownicze
widoki wynagradzały stres. Na pierwszy postój zatrzymałyśmy się w niewielkim
miasteczku Saint-Pons-de-Thomières. Górujący nad centrum wielki, szary i pusty
kościół sprawiał raczej przygnębiające wrażenie, podobnie jak cała miejscowość.
Czym prędzej pojechałyśmy dalej.
Kolejny
przystanek zrobiłyśmy w Olargues. Średniowieczna wioska nad rzeką spiętą
„diabelskim” mostem była o wiele ładniejsza, jednak wydawała się zupełnie
wymarła. Może trafiłyśmy na sjestę? Pospacerowałyśmy wąskimi uliczkami, wspięłyśmy
się do znajdujących się na szczycie góry pozostałości fortu, zrobiłyśmy kilka
zdjęć i pojechałyśmy do ostatniego punktu naszej podróży, zachwalanej w
przewodnikach wioski Roquebrun z nadzieją na lunch.
Niestety tu także
wszystko było zamknięte. Do dziś nie wiemy, czy to z powodu sjesty, czy też
restauracje działają tylko w sezonie turystycznym? Wioska nie zrobiła na nas
wielkiego wrażenia i głodne wróciłyśmy do Carcassonne.
Ostatni dzień we
Francji przeznaczyłam na odpoczynek, włóczenie się po mieście i nasiąkanie
klimatem odwiecznych uliczek. Usiadłam na tarasie restauracji, której nazwę
litościwie pominę i zamówiłam sałatkę. Bardziej zajmowały mnie roztaczające się
dookoła widoki na miasto, zamek i rzekę niż to, co miałam na talerzu. Kiedy
wreszcie spojrzałam w dół, spotkałam pełen wyrzutu wzrok pełznącego po liściu
sałaty ślimaka. Udało mi się nie zacząć wrzeszczeć, sałatka wróciła do kuchni,
a ja dostałam naleśnika w ramach przeprosin. Cóż – trafiło mi się trochę emocji
i darmowy lunch.
Popołudnie spędziłam
leniwie żeglując stateczkiem wycieczkowym po kanale du Midi. Zbudowany w XVII
wieku kanał łączy Atlantyk z Morzem Śródziemnym. Kiedyś ważna droga
transportowa, dziś służy głównie turystom.
Jak się okazało
miałyśmy wyjątkowe szczęście, bo naszego ostatniego wieczora we Francji
trafiłysmy na Fete du Vin. Rynek
zapełnił się kramami oferującymi wyroby lokalnych winiarni oraz rozmaite
przekąski, a na scenie prezentowały się zespoły muzyczne. Wieczór spędziłyśmy
więc tańcząc na rynku w tłumie obywateli Carcassonne, próbując rozmaitych
gatunków rose oraz naleśników z dżemem winnym. Ten ostatni wynalazek kuchni
francuskiej wyjątkowo przypadł nam do gustu i każda z nas zabrała do domu kilka
słoiczków.
Południowa
Francja okazała się bardzo miłym i niedrogim miejscem na spędzenie jesiennych
wakacji. Za bilety lotnicze z Londynu do Beziers, noclegi i wynajęcie samochodu
zapłaciłysmy poniżej 300 funtów od osoby (ok. 1500 zł). Stołując się częściowo
w restauracjach, częściowo same robiąc kanapki wydawałysmy ok. 20 funtów
dziennie. Pogoda była wciąż ciepła i słoneczna, a ludzie przyjaźni, zwłaszcza
kiedy odkrywali, że jesteśmy Polkami. No i to francusie jedzenie... po prostu
niebo w gębie!